Obłędna kraina Lofotów przywitała nas swą surową odsłoną. Pierwsze dni pełne deszczu, śniegu, gradu i wiatru zaglądającego wprost do kości oraz wszędobylskiej wilgoci skutecznie osłabiały morale…do czasu!

Kiedy nadchodziła pora ‘liofa’ – z zapałem oczekiwaliśmy wrzątku, wpatrując się jak buzuje nasz palnik. Do wyjazdowego menu wybraliśmy bardzo zróżnicowane dania, zarówno mięsne jak i wegetariańskie, kierując się przede wszystkim ich kalorycznością.

Z ręką na sercu mówię Wam, każdy posiłek był miłym zaskoczeniem. Z jednym wyjątkiem w postaci łososia z ziemniakami – odnieśliśmy wrażenie, że nie ważne jak długo czekamy, jak wydajnie mieszamy składniki, ziemniaki nie są w stanie stać się odpowiednio miękkie.

Niektóre z potraw wymagały dłuższego okresu zaparzenia. Niekiedy dodawaliśmy nieco przypraw do smaku, ponieważ oryginalnie dania są delikatne. Każdy posiłek przyprawiał nas o stan sytości.

Ci z Was, którzy spędzają zimne dni na trekkingach, zaś noc w namiocie z pewnością docenią co daje szybki i pożywny posiłek. Od chwili kiedy znaleźliśmy odpowiednie miejsce na biwak, mijało niecałe 30 minut, a już mogliśmy cieszyć nasze żołądki ciepłą strawą.

Moje wcześniejsze oświadczenia z liofilizatami innych marek były różne. Najczęściej spożywaniu towarzyszyło uczucie, które mówiło ‘zjadliwe’, ale… dalekie od ideału. Warzywa często były pozbawione smaku, a kawałki mięsa gumowate.

W mojej opinii dania Mountain House nie tylko przeczą tym wspomnieniom, wręcz zachwycają bogactwem smaków.

Cały 18-dniowy wyjazd opierał się na krótkich trekkingach. Średnia temperatura w ciągu dnia oscylowała w okolicy 8 stopni. Większość nocy spędziliśmy pod namiotem, a jedynie 3 spędziliśmy w niesamowicie klimatycznych norweskich hyttach położonych w górach. Ale to na inną opowieść.

Autor recenzji: Paweł Zawadzki