Ta wyprawa odbyła się kilka lat temu i prowadziła w większej swej części wzdłuż obecnej granicy ukraińsko – rumuńskiej. Przed drugą wojną światową była to granica polsko – rumuńska, po wojnie „awansowała” na granicę Rumunia – ZSRR, stała się więc granicą między bratnimi narodami. Ponieważ jednak uznano, że od bratnich narodów najlepiej odgradzać się zasiekami i uzbrojonymi patrolami, granicy pilnie strzeżono i nie było mowy o jakichkolwiek spacerkach w rejonie tzw. zony, nie uzyskawszy wcześniej stosu różnego rodzaju pozwoleń. Po roku 1990 rygory nieco zelżały, jednak patrole graniczne działały nadal, wyprawa miała więc charakter w dużym stopniu wyjazdu w nieznane, zwłaszcza że oficjalna prośba o pozwolenie wystosowana do generała K. została „załatwiona odmownie”.
Na pierwszy nocleg zapadamy w Żabiem (obecnie Werchowyna), w gościnie u pana Romana Kumłyka, huculskiego muzyka i multiinstrumentalisty, naszego znajomego. Pan Roman (niestety niedawno zmarły, znany również z kaset wydawanych w Polsce) pokazuje nam swoje mini-muzeum, gdzie zgromadził imponującą kolekcję huculskich instrumentów ludowych. Przed wojną wieś Żabie uchodziła za nieoficjalną stolicę Huculszczyzny, dziś już straciła na znaczeniu, tylko Czarny Czeremosz jak dawniej toczy w dolinie swoje wody, a wysokie worynie dumnie prężą się wzdłuż drogi,tyle że droga już asfaltowa….

057-04486

Następnego dnia wynajęty busik, na którym można jeszcze odczytać, że wyprodukowany został w ZSRR w 1968 roku, ciężko rzężąc i gubiąc jakieś blachy dowozi nas w okolice wsi Zełene – to nasz punkt startowy. W niewielkim wiejskim sklepiku miejscowe towarzystwo raczy się samogonem – próbujemy przemknąć bokiem (nie z obawy o bezpieczeństwo, raczej o nadmiar miejscowej gościnności), na próżno zresztą – po kilku minutach każdy z nas (głównie część męska) ma wprowadzoną do organizmu sporą dawkę miejscowej ambrozji. A gęste poziomice zapowiadają trudne podejście. Wypakowane plecaki ciążą niemiłosiernie – to dopiero pierwszy dzień, musimy nieść zapasy na tydzień. Jeszcze ten samogon… Ale oto po godzinie wspinaczki wychodzimy na główny grzbiet Połonin Hryniawskich – przypominają nieco nasze Bieszczady – ze szczytami o intrygujących nazwach: Baba Ludowa (wszystkie nazwy i wysokości szczytów według map WIG) Stefulec, Masny… Co pewien czas spotykamy szałasy pasterskie kryte gontem, samotne kapliczki a także „ciężki sprzęt” w postaci rdzewiejących ciężarówek, które najwyrażniej tutaj postanowiły zakończyć swój żywot. Na nocleg zapadamy obok żródełka o wdzięcznej nazwie Wytrysk, z mini-wodospadem – dla amatorów lodowatych kąpieli.
Następny dzień jest pogodny. W oddali majaczy pasmo gór Czywczyńskich, jeszcze dalej Czarnochora z dobrze widocznymi ruinami obserwatorium na Popie Iwanie.
Wkrótce wspinamy się na rozległy grzbiet Palenicy (1758 m). Wkraczamy już na obszar przygranicznej „zony”(strefy). Dawna granica przyjażni wygląda ponuro. Słupki na których rozpięto zasieki jeszcze stoją, ale drut kolczasty smętnie zwisa nad ziemią, pokonany przez czas lub czyjeś pracowite ręce. Co pewien czas straszą szczątki jakichś bram z resztkami rosyjskich napisów .

058-04573

Pan Roman sugerował, żeby nie wchodzić na pas graniczny i nie drażnić pograniczników. Co z tego,kiedy pobocza pełne są kolczastego drutu. Po rozerwaniu kilku nogawek wracamy na pas z powrotem, ”pograniczników” zresztą szczęśliwie nie widać. Podziwiamy wspaniałą panoramę Karpat rumuńskich, z majaczącym w oddali pasmem Gór Rodniańskich… Gdzieś w tej okolicy, na połoninie Bałtaguł, bierze początek Czarny Czeremosz, ale nie ma czasu na poszukiwania – przed nami do pokonania szczyty Pirie (1550m), Łostuń Wielki (1654m), Suligul (1689m). Wkrótce wykonujemy szybki „skok w bok” na Czywczyn (1769m), od którego nazwę wzięło całe pasmo. Po drodze znajdujemy leżący w trawie relikt przeszłości – żeliwny słupek graniczny z dawnej granicy polsko – rumuńskiej. Ktoś pracowicie dowlókł ten piekielnie ciężki kawał żelastwa aż tutaj….

057-04544

Nocleg zaplanowany został na przełęczy pod Suligulem. Niestety: już z daleka widać mundurowych i pomalowane na zielono pojazdy. Posterunek straży granicznej. Oj, niedobrze, koledzy, niedobrze… Nieudolnie konspirując zapadamy w las i rozbijamy po cichu biwak, w warunkach raczej mało komfortowych. Następnego dnia, po śniadaniu , aby nie stawić czoła niebezpieczeństwu na czczo, nasza kilkunastoosobowa grupa wędruje jak gdyby nigdy nic, w stronę posterunku… Usiłujemy „rżnąć głupa” przechodząc obok „na dzień dobry”. Oczywiście zatrzymują nas. Żołnierze ukraińscy są uprzejmi, ale stanowczy. ”Zejdżcie do strażnicy w Szybenem, tam bez problemu dostaniecie pozwolenie”. Gadanie! Pewnie to potrwa ze dwa dni, jesteśmy na Wschodzie! Próbujemy pertraktować, często-gęsto rzucając nazwiskiem generała K. (tego który wcześniej załatwił nas odmownie, ale oni w końcu nie muszą o tym wiedzieć), jednak wszystko na nic. Zapada kłopotliwa cisza, ale widocznie smutne miny naszych dziewczyn zdziałały jakiś cud, bo nagle okazuje się że możemy iść dalej, dostajemy nawet zapewnienie, że nikt nas już nie będzie na granicy zaczepiał. Jeden z żołnierzy po cichu przyznaje. że pilnuje się tutaj raczej miejscowej ludności z obu stron granicy, wyprawiającej się tutaj ogromnymi,przeładowanymi do granic możliwości, straszliwie żęrzącymi ciężarówkami na jagody. A więc zdobywanie pasma granicznego może być kontynuowane! (Potem będzie nas jeszcze próbował zatrzymać jakiś cywilny, czy też społeczny posterunek z mocno napitym towarzystwem, ale nimi już się w ogóle nie przejmujemy). Kolejne wzniesienia to Budyjowska (1678m), Borszutyn (1578m), Radieskuł (1599m). To szczyty kopulaste, raczej mało uciążliwe. Co pewien czas napotykamy resztki brukowanej, ledwo widocznej zarośniętej drogi, którą trudno było by nawet zauważyć, nie wiedząc, że ona tam jest. To tzw. Droga Mackensena (Mackensen – niemiecki generał,wielce zasłużony również dla rozwoju…Sopotu), z czasów I wojny światowej, zbudowana przez Niemców dla potrzeb frontu. Jest w zadziwiająco dobrym stanie i zdaje się, że częściowo wykorzystuje się ją do dzisiaj.
Jeszcze tyko posterunek z wieżą obserwacyjną na Rogach, jakoś mniej straszny i już na horyzoncie Stoch (1653 m) – ostatnie wzniesienie na naszej trasie, w samej rzeczy przypominający wielki stóg siana… W tym miejscu przed II wojną św. schodziły się granice Polski, Rumunii i Węgier. Czywczyny wzięte! Pamiątkowe zdjęcie i dalej już prosto na północ – wzdłuż dawnej granicy polsko – węgierskiej – w stronę dobrze widocznego, imponująco stąd wyglądającego Popa Iwana z ruinami obserwatorium na szczycie. ”Biały Słoń” to kolejny etap wyprawy, ale to już historia na zupełnie inną opowieść.

tekst: Stefan Szulc
zdjęcia oraz spiritus moves wyprawy:
Grzegorz Rąkowski