Żadna inna góra nie budzi tyle emocji, a zarazem kontrowersji co Everest. Trudno się dziwić – jest przecież najwyższa, a wszystko co “naj” przyciąga niczym magnes. W moich wspinaczkowych planach i marzeniach zdobycie Everestu pojawiło się już dawno, ale nie mniej ważnym motywem do zorganizowania wyprawy było sprawdzenie na sobie, jak tam naprawdę jest i co z tego, co się mówi o Evereście jest rzeczywiście prawdą.
23 maja 2013 roku to jeden z najważniejszych dni mojego życia. Właśnie wtedy, o godzinie 5.45 czasu nepalskiego, po prawie 9 godzinach wspinania licząc od ostatniego obozu (na 7900 m), stanęłam na szczycie Mt Everestu (8848 m). Od razu mówię – nawet gdybym najwyższego szczytu świata nie zdobyła, nie żałowałabym tej wyprawy. Ani miesięcy przygotowań (te niezbyt lubiane przeze mnie bieganie i godziny na siłowni), ani wyłożonych pieniędzy (wyprawa pochłonęła wszystkie oszczędności odkładane na mieszkanie), ani też trudów samej wyprawy – tygodni stresu, wysiłku i dyskomfortu wynikającego z przebywania przez prawie dwa miesiące w specyficznych wysokogórskich warunkach. Było warto i niewątpliwie była to jedna z kilku “wypraw mojego życia”.
Równocześnie teraz już z dystansem odnoszę się do tego co się o Evereście opowiada, a choć zgadzam się że są góry trudniejsze, to zapewniam – na Evereście łatwo wcale nie jest. Zresztą w ogóle utwierdziłam się w przekonaniu, że najwięcej do powiedzenia na temat Everestu mają ci, którzy nigdy nie byli nawet na trekkingu do bazy pod Everestem – mnóstwo krążących opowieści jest wyssanych z palca, albo spłyconych do wyrwanych z kontekstu, opartych na sensacji historyjek.
Czy Everest jest komercyjny? W dużym stopniu tak, ale przecież dotyczy to każdej ze znanych gór – innych ośmiotysięczników również (ekipy jadące choćby na K2 też korzystają z pomocy tragarzy). Z drugiej strony można tę komercję w stosunku do siebie ograniczyć. Z użycia jaków w drodze do bazy czy korzystania z namiotów bazowych nie sposób zrezygnować, podobnie jak nonsensem byłoby zrezygnować z założonych poręczówek, ale na przykład w naszym obozie (oprócz mnie ekipę tworzyło jeszcze siedmiu kolegów z USA, Irlandii i Wielkiej Brytanii) nikt nie korzystał z indywidualnej opieki Szerpów czy przewodnika. Swoją drogą większość osób które na Evereście poznałam to doświadczeni wspinacze, niektórzy mający na koncie także inne ośmiotysięczniki. W 2013 roku nie brak było w Everestowym Base Camp`ie wielu himalajskich sław – do nowych dróg przymierzali się Simone More, Ueli Steck, Denis Urubko z Aleksiejem Bołotowem, był też Peter Hamor (choć on akurat z zamiarem atakowania Lhotse). Do ciekawych osób należał 80-letni Japończyk Yuichiro Miura, który teraz, podczas swojego trzeciego wejścia na Everest, został najstarszym zdobywcą tej góry (to ten sam Miura, który 1970 roku zasłynął brawurowym zjazdem na nartach wprawdzie nie dokładnie z Everestu, ale z mimo wszystko imponującej wysokości 7900 po mocno nachylonej Ścianie Lhotse). Z Polaków była nas w nepalskiej bazie (w różnych obozach) w sumie ósemka – oprócz mnie udało się wejść na szczyt także Piotrkowi Cieszewskiemu.
No właśnie, a jak słynne “kolejki” na szczycie, o których tak chętnie rozpisują sie media? Prawda jest taka, że dotyczy to zwykle jednego dnia w roku, w ramach otwierającego się w maju okna pogodowego, kiedy są optymalne warunki pogodowe. Sezon wypraw na Evereście jest bardzo krótki – w kwietniu jest czas na aklimatyzację, w maju czeka się na owe okno pogodowe (zwykle środek-druga połowa maja), pod koniec maja-na początku czerwca przychodzi monsun, co oznacza koniec akcji górskiej. Można wprawdzie próbować wspinać się jeszcze na jesieni (po monsunie), ale skuteczność wejść jest wówczas na tyle mała, że raczej wszyscy nastawiają się na termin wiosenny.
W 2013 roku (czyli wtedy kiedy ja zdobywałam Everest) zezwolenia na wspinanie na Everest od strony nepalskiej otrzymało 318 osób, z których do momentu ataków szczytowych duża część się wykruszyła, no ale byli też tacy, którzy korzystali z opieki Szerpów, co sprawiło, że trochę ludzi na górze jednak było. Logiczne, że jeśli połowa z nich decyduje się na atak szczytowy tego samego dnia, chcąc nie chcąc na górze jest “tłoczno”, co właśnie chętnie eksponują media, chociaż i tak nijak się ma to do tego, co się dzieje w pogodne dni choćby na Mt Blanc, gdzie tłok nam jakoś nie przeszkadza. W innych dniach żadnych “kolejek” nie ma. Okno pogodowe trwa kilka dni. Ja więc zdecydowałam się na atak 3 dni po dniu kiedy szturmowała większość ekip i też miałam dobrą pogodę, a równocześnie praktycznie pustą górę. Przez większość nocnej wspinaczki (do ataku na Everest wyrusza się z ostatniego obozu zwykle około godziny 20-21) byłam zupełnie sama, nawet na słynnym Stopniu Hillary`ego nikogo nie spotykając.
Czy było ciężko? Nie ma co kryć, na Evereście dostaje się w kość, a opowieści że wszystko jest kwestią kasy, bo jak się zapłaci to Szerpowie nas na szczyt wniosą, należy włożyć między bajki. Kryzysy i chwile zwątpienia ma każdy. Wspomaganie się tlenem z butli, co na Evereście dotyczy niemal wszystkich wspinaczy i Szerpów (w 2013 ja wiedziałam tylko o 4 osobach które z butli nie korzystały, z czego jedna z nich zmarła) aż tak bardzo, jak niektórzy myślą, wchodzenia nie ułatwia – wg badań amerykańskich tlen z butli „obniża nas” zaledwie o jakieś tysiąc metrów.
Stres związany z ryzykiem też zawsze jest. Można być najlepiej przygotowanym fizycznie, ale organizm mimo wszystko może mieć problemy z przystosowaniem się do wysokości (efektem choroba wysokościowa, zawały, zakrzepice), poza tym dochodzi niebezpieczeństwo szczelin, lawin, odmrożeń czy różnego typu błędów jakie każdy może popełnić. Jednym z najgorszych momentów mojej wyprawy była śmierć Aleksieja Bołotowa, z którym Denis Urubko miał robić nową drogę. Dwa tygodnie wcześniej robiliśmy sobie wspólne zdjęcia, żartując piliśmy razem herbatę, aż tu nagle Aleksiej, doskonały przecież wspinacz, zginął w sytuacji wcale nie jakiejś ekstremalnej. W sumie w ubiegłym roku w sezonie wiosennym na Evereście życie straciło 9 osób. Obecny rok (2014) już na samym początku pochłonął 19 ofiar (większość z nich to Szerpowie przysypani w słynnej lawinie na Icefallu).
Paradoksalnie to właśnie tragiczne miejsce – słynny Icefall, dla mnie akurat jest ulubionym fragmentem wspinaczki na Everest. Rzeczywiście jest to odcinek bardzo niebezpieczny, przede wszystkim ze względu na szczeliny i walące się znienacka seraki, ale równocześnie niezwykły widokowo. Z jednej strony trzeba przechodzić go jak najszybciej, aby jak najmniej się narażać, przy czy powinno się to robić nocą, kiedy lodowiec jest zmrożony, a przez to bardziej stabilny, z drugiej strony lodowo-śnieżny labirynt hipnotyzuje swoim pięknem tak, że gdyby nie rozsądek miałoby się ochotę kluczyć w nim bez końca, z zafascynowaniem podziwiając to, co może stworzyć Matka-Natura. Wiem, że pojawił się pomysł, aby w przyszłości przez ryzykowny IceFall przelatywać helikopterem (z obozu bazowego na wysokości 5300 m do znajdującej się ponad Icefallem “jedynki” na 6100 m, lub nawet “dwójki” – 6400 m). Rozumiem – chodzi o ludzkie życie, ale Everest bez IceFallu to już będzie zupełnie inny Everest.
Co mi się najbardziej na Evereście podobało? Widoki! Góra nas co prawda nie rozpieszczała i nie brakowało dni kiedy wszystko było zamglone albo szalała burza śnieżna, ale kiedy pojawiało sie w końcu niebieskie niebo, było bajkowo. Everest nie jest bynajmniej najpiękniejszą górą świata, ale widoki są rzeczywiście nieziemskie. Zwłaszcza ze szczytu, kiedy uświadomimy sobie, że wszystkie inne słynne góry, w tym także ośmiotysięczniki (widać Lhotse, Makalu, Dhaulagiri i inne), są dużo niższe, i że wyżej już się wejść nie da.