Stochód (ukr.Stochid) nie jest dużą rzeką – nieco dłuższą od naszej Wkry. Stanowi (obok Turii, Styru i Horynia) jeden z południowych dopływów górnego biegu Prypeci. Jest rzeką dziką i nieprzewidywalną, no i oczywiście całkowicie niezagospodarowaną turystycznie. W środkowym biegu, co pokazuje zarówno mapa, jak i zdjęcia satelitarne, nie tworzy jednego koryta, lecz gęstą i rozgałęzioną sieć niedużych kanałów. O tych atrakcjach mamy się niebawem przekonać.
Granicę ukraińską w Dorohusku pokonujemy tym razem bez większych problemów (jak wiedzą starzy bywalcy, nikt tej granicy nie pokonał tak samo dwa razy!). Pędzimy szosą Dorohusk-Kijów, bardzo (jak na tutejsze warunki) przyzwoitą dwupasmówką. Wkrótce dwupasmówka kończy się, dalej jest już tylko wielki plac budowy. Most drogowy we wsi Guliwka to miejsce naszego startu – jeszcze tylko krótki wypad na pobliski cmentarzyk polskich żołnierzy-legionistów poległych w 1915 r. i „kajaki na wodę!”. Rozładunek i pakowanie kajaków idzie szybko. No to „naczinaj Wania”.
Pierwsze kilometry są bardzo urokliwe – nieco trzcinowisk, żeremia bobrowe, niewiele przeszkód. Ale oto pewnej chwili słyszymy dziwny, odległy szum – trochę jakby odgłos pociągu na moście. Ale to nie pociąg. Gwałtowny szkwał uderza bez ostrzeżenia. Z góry sypią się gałązki drzew, zeschłe liście, drzewa gną się pod naporem wichury. Po chwili wszystko się uspakaja, jakby Natura gwałtownym westchnieniem ostrzegała nas przed tym, co przygotowuje dla nas niebawem (przekonamy się za dwa dni). Na razie jednak wszystko idzie zgodnie z planem – dopływamy do kolejowego mostu na trasie Kowel-Maniewicze. Krótka sesja fotograficzna, co odważniejsi wspinają się na wysoką kratownicę mostu dla “złapania” lepszego ujęcia, ale trzeba płynąć dalej, jest już trochę późno i trzeba myśleć o noclegu, zwłaszcza że nie widać dobrych miejsc biwakowych. Ale oto za zakrętem rzeki wspaniała polanka z miniaturową plażą i śladami po ognisku – miejsce jak marzenie. Szybko stają namioty, niestety rzucają się na nas pozbawione wszelkiej przyzwoitości komary (w końcu to dopiero koniec kwietnia). Trudno, przeżyjemy. Po szybkim posiłku instrumenty muzyczne idą w ruch, jest gitara, flet, a nawet.. . skrzypce. Chyba po raz pierwszy te szacowne ostępy rozbrzmiewają dźwiękami instrumentu Paganiniego.
Następny dzień jest ciepły, nawet upalny. Wpływamy na tereny porośnięte gęstym, wysokopiennym lasem. Rzeka nie tworzy już jednego koryta, coraz trudniej znaleźć drogę wśród licznych rozgałęzień i kanałów. Wygląda to trochę jak połączenie lasu namorzynowego z puszczą amazońską. Niezbyt dokładne mapy ukraińskie pozwalają tylko na ogólną orientację, rzeka tworzy liczne “fałszywe” odgałęzienia, ślepo kończące się kanałki a nawet bezodpływowe jeziorka. Grupa szybko się rozprasza, nie sposób płynąć razem w tej gęstwinie. Na domiar złego poza naturalnymi przeszkodami nurt przegradzają co pewien czas drewniane przegrody zwane zastawkami – służą miejscowej ludności do połowu ryb: pod wodą umieszczona jest stożkowata, wiklinowa sieć (w Polsce nazywana czasem żakiem). Jest to oczywiście proceder nielegalny, kłusowniczy i bardzo utrudniający nam życie, nie chcemy przecież niszczyć, co by nie było, cudzej własności. Po kilku godzinach tego survivalu udaje się wreszcie wypłynąć na bardziej “przyzwoitą”wodę. Podrapane i pogryzione przez komary ręce, kajaki pełne połamanych gałązek, liści, zeschniętej trzciny. W dodatku w zasięgu wzroku jest tylko kilka kajaków, reszta gdzieś się zapodziała. Wyglądamy chyba jak niedobitki spod Cuszimy.
Trzeba płynąć do najbliższego mostu, to nasz punkt orientacyjny i potencjalny biwak. Rzeczywiście jest niezłe miejsce na starej grobli, przed zapadnięciem zmroku stają namioty, wkrótce płonie ognisko. Gdy chcemy się już udać na spoczynek, od strony pobliskiej wioski zbliża się do nas młody Poleszuk, “przygrywający” sobie – Wysocki! – telefonem komórkowym. Patrzy na nasze mizerne ognisko i mimo protestów proponuje przywiezienie zapasu drewna ze wsi. Po półgodzinie wraca z koniem, furmanką desek i butlą samogonu. Znamy gościnność wiejskiego ludu ukraińskiego, osobliwie Poleszuków, zapowiada się więc chyba noc “z atrakcjami” i nieodwołalnie ciężki poranek. Na szczęście chłopak nie jest natrętny, trochę próbujemy pogadać w poleskim dialekcie, a w opróżnieniu wspomnianej flaszki dzielnie pomaga mu kolega. Noc jest wietrzna.
Rano płyniemy początkowo przez trzcinowiska, później po otwartej rzece gdzie wiatr pokazuje wreszcie bez krępacji swoją potęgę. Wieje z północy, a więc prosto w twarze. Grzywiaste fale na tej niedużej w końcu rzeczce mają chyba wysokość ze 30 cm. Żywioł rzuca nami i poniewiera, w dodatku robi się zimno i zaczyna padać. Kajaki halsują od brzegu do brzegu, tempo posuwania się do przodu znikome. Życie jest średnie. Miejsc biwakowych brak, dopiero koło miejscowości Rudka na przedwojennej “wigówce” widać stary most – zapowiada to również groblę i kawałek płaskiego terenu nad zatoczką. I jak zwykle stara “wigówka” mówi prawdę, jest i grobla, i zatoczka. W wodzie pełno pijawek, te niezbyt miłe stworzenia świadczą jednak o wręcz krystalicznej czystości wody, bo pijawki nie znoszą najmniejszych zanieczyszczeń. Nocny odpoczynek zakłóca nieco hałas z pobliskiej szosy, ale sen i tak morzy wszystkich.
Następny dzień jest już nieco luzacki, Stochod powoli staje się przyzwoitą, szeroko rozlaną, nizinną rzeką. Na tym odcinku przypomina nieco miniaturową deltę Dunaju – ogromne płacie trzcinowisk, liczne stada ptaków, które niektórzy znają być może tylko z atlasów: stada białych czapli, batalionów i wielu innych. Rzeka szeroko meandruje, na brzegach widać zabudowania wiejskie pośród ogromnych rozlewisk, coraz bardziej zagłębiamy się już w krainę “kniei i moczarów” z unoszącymi się gdzieś nieuchwytnymi duchami Witkacego, Ossendowskiego…sławne Bagna Poleskie.
To kraina tyleż malownicza co tajemnicza, z wioskami rozrzuconymi na piaszczystych wyspach wśród moczarów, gdzieś przed nami, za horyzontem, leżą wioski Buczyn, Komory, Nobel – cudownie położony na długim półwyspie zakończonym wzgórzem z cerkwią, osady z domkami często krytymi strzechą, z przyjaznymi, gościnnymi mieszkańcami, bardziej przypominające obrazy z albumów Louise Boyd’ niż Europę XXI wieku. Niestety, staje się jasne, że nie uda się dopłynąć nawet do ujścia Prypeci, mamy spore opóźnienie, naszym celem jest więc Lubieszów – największa miejscowość na trasie z ruinami zamku i kościołem Kapucynów (do niedawna jeszcze mieścił się tam posterunek milicji). Mamy jeszcze pół dnia czasu, planujemy dopłynąć więc do Buczyna, wioski leżącej przy ujściu Stochodu do Prypeci.
Niestety, po kilku kilometrach zatrzymuje nas strażnik na motorówce – jesteśmy już na terenie Prypeckiego Parku Narodowego, do 20 maja obowiązuje tam zakaz pływania z powodu okresu ochronnego dla ryb (najwyraźniej nie dotyczy to miejscowej ludności, wędkującej sobie w najlepsze). Strażnik jest najwyraźniej nieżyczliwy, straszy karami a nawet … aresztowaniem. Nietrudno się domyślić, że czeka na bakczysz. Na szczęście od ubiegłego roku mamy pewne koneksje wśród miejscowych władz, kończy się na powrocie do Lubieszowa, gdzie wkrótce przyjeżdżają furgonetki i przyczepy na sprzęt.
Niezapomniana przygoda, choć nie udało się zrealizować całego planu – pewnie nie pierwszy i nie ostatni raz. Może następnym razem – za rok lub trzy. A bagna? Cóż, tak jak góry jeszcze długo przetrwają.
Autorzy zdjęć: Stefan Szulc i Szymon Dziurda
Spływ zorganizował Klub Turystyki Różnej “Kontra” z Lublina