W styczniu i lutym 2014 zorganizowaliśmy wyprawę na leżący w afgańskim Hindukuszu Noszak (7492 m n.p.m.). Jej celem było powtórzenie jedynego jak dotąd wejścia zimowego na szczyt, którego w 1972 roku dokonali Tadeusz Piotrowski i Andrzej Zawada, zdobywając jako pierwsi ludzie na świecie szczyt siedmiotysięczny zimą.
W wyprawie wzięliśmy udział w cztery osoby: troje Polaków: Hubert Krzemiński, Robert Róg i ja, oraz Rosjanin, Oleg Obrizan. Ekspedycja trwała w sumie 44 dni, zaś akcja górska od bazy do bazy 25 dni.
Pierwszym etapem naszej podróży była stolica Tadżykistanu Duszanbe. Stamtąd drogą lądową, dotarliśmy do Wachanu, gdzie leży Noszak. Zanim przekroczyliśmy granicę w Iszkaszim, musieliśmy uporać się z machiną afgańskiej biurokracji – wiz nie udało nam się otrzymać w Duszanbe, a dopiero w leżącym przy granicy Chorogu. Po uzyskaniu w afgańskim Iszkaszim niezbędnych pozwoleń udaliśmy się do leżącej u wrót Korytarza Wachańskiego miejscowości Kazi Deh, skąd rozpoczyna się trekking pod Noszak. Dzięki życzliwości kierownika tamtejszego hostelu udało nam się, pomimo ograniczonych środków finansowych wyprawy, szybko skompletować liczącą 10 tragarzy karawanę. Ponadto mogliśmy, zarówno przed, jak i po działalności górskiej, odpocząć i zregenerować się we względnie komfortowych warunkach.
Trzeciego dnia trekkingu, a zarazem trzynastego od wyjazdu z Polski, na wysokości ok. 4200 m n.p.m. założyliśmy bazę. Choć z informacji sirdara tragarzy wynikało, iż jest to Polandi Chajma, miejsce bazy wyprawy T. Piotrowskiego i A. Zawady, nazajutrz podczas wyjścia rekonesansowego rozpoznaliśmy miejsce bazy tamtej ekspedycji nieco dalej w głąb doliny. Z racji tego, że była to odległość nieduża, możliwa do przebycia w ciągu ok. 40 minut, zdecydowaliśmy się jednak nie przenosić bazy. Dzięki przestronnemu, a zarazem odpornemu na wiatr pięcioosobowemu namiotowi, mogliśmy w bazie wypoczywać w naprawdę komfortowych warunkach.Z kolei wielopaliwowa kuchenka z dużym, 2,5-litrowym garnkiem, sprawiła, że przygotowywanie posiłków było przyjemnością, a głód nigdy w bazie nie zaglądał nam w oczy.
Podczas kolejnego wyjścia na wysokości 4900m n.p.m., już po przekroczeniu lodowca, u podnóża głównego masywu Noszaka, założyliśmy obóz I. Kolejnego dnia, po podejściu śnieżno-lodowym kuluarem, a następnie skalnym żebrem na ok. 5550 m n.p.m., postawiliśmy obóz II. Znajdował się on na niewielkim, mieszczącym zaledwie jeden mały namiot, wypłaszczeniu, podobnie jak cały ten odcinek drogi narażonym na silny wiatr. Po spędzeniu nocy w obozie II zeszliśmy na zasłużony odpoczynek do bazy.
Celem następnego wyjścia miało być założenie obozu III. W lodowo-skalnym terenie powyżej obozu II założyliśmy ok. 80 m lin poręczowych, otwierając drogę wyżej. Dysponowaliśmy 400m lin poręczowych. Niestety kolejnego dnia z powodu silnego wiatru udało nam się dojść tylko stosunkowo niewiele ponad obóz II.
Po pozostawieniu tam depozytu wycofaliśmy się do obozu. Wiatr zniszczył namiot w obozie II, udało się go jednak prowizorycznie naprawić i zabezpieczyć poręczówką przed porwaniem. Po dniu oczekiwania w dwójce na poprawę pogody, wobec prognoz zapowiadających jeszcze silniejszy wiatr, zdecydowaliśmy się na zejście do bazy.
Po dwóch dniach w bazie Robert i Hubert podeszli do obozu I. Kolejnego dnia dotarli do obozu II, gdzie dogoniliśmy ich Oleg i ja. Wiatr nieco zelżał i nazajutrz całej naszej czwórce udało się, zakładając po drodze ok. 140 m lin poręczowych, dojść na ok. 5900m n.p.m. i pozostawić tam depozyt. Po noclegu w obozie II z resztą potrzebnego wyżej sprzętu wyruszyliśmy ponownie do góry, osiągając na ok. 6000m wypłaszczenie, pozwalające na założenie obozu III. Tam rozstawiliśmy „magiczny” namiocik Dragontail. Magiczny dlatego, że będąc rzekomo dwójką, spokojnie mieścił cztery osoby, a wszystko to przy wadze tylko nieznacznie przekraczającej 2 kg. Swoich niezwykłych właściwości dowiodły tu także, wielokrotnie już przez każdego z nas wypróbowane w trudnych warunkach, kuchenki Reactor.
Kolejnego dnia Robert, Oleg i ja wyruszyliśmy wyżej w nadziei dotarcia do bariery skalnej, gdzie stanąć miał obóz IV i skąd rozpocząć się miało wyjście szczytowe. Rozwiesiliśmy ok. 160 m poręczówek i dotarli na wysokość ok. 6300m n.p.m. Niestety teren, wyglądający na nietrudne zbocze, okazał się pokryty twardym lodem, w który nie sposób było wbić raki; łatwo było o poślizgnięcie i upadek, który skończyłby się u podnóża góry. Po mającym miejsce kilka dni wcześniej, wyhamowanym w zasypanej śniegiem szczelinie, upadku Olega, unikaliśmy przechodzenia bez asekuracji po lodzie. Tam, gdzie było to możliwe, przemykaliśmy się po skałach. Natomiast nawet sprawiające na pierwszy rzut oka niegroźne wrażenie odcinki lodowe trzeba było przeważnie poręczować. Zużycie wszystkich lin, rosnące nastromienie terenu oraz silny wiatr i zimno spowodowały, iż zadecydowaliśmy o zawróceniu do obozu III.
Na następny dzień zaplanowaliśmy kolejne wyjście. Chcieliśmy dotrzeć do bariery skalnej przenosząc ze sobą założone wcześniej liny. Jednak z powodu złego samopoczucia części zespołu, odmrożeń, prognoz zapowiadających wiele dni huraganowego wiatru, a także faktu, iż zbliżał się do końca termin wydanych tylko na miesiąc afgańskich wiz, z ciężkim sercem zdecydowaliśmy o zejściu do bazy, likwidacji obozów i zakończeniu działalności górskiej.
Dwa dni po naszym powrocie do bazy dotarli do niej zamówieni przez telefon satelitarny czterej tragarze. Po kolejnych dwóch dniach trekkingu, odbywającego się w bardzo silnym nawet w dolinach wietrze, wyprawa powróciła do Kazi Deh. Po wykorzystaniu ostatnich dni ważności wizy na krótką, utrudnioną przez trwający huragan, wycieczkę po Korytarzu Wachańskim, a następnie dwudniowej podróży samochodami przez Afganistan i Tadżykistan, dotarliśmy do Duszanbe, skąd odlecieliśmy do domów. Nie udało się zatem powtórzyć legendarnego zimowego wejścia Andrzeja Zawady i Tadeusza Piotrowskiego. Na ile wynikało to z przemian klimatu, zmieniających górę w pozbawioną śniegu lodową piramidę, na ile z trudnej pogody w tym konkretnym sezonie, na ile było skutkiem zbyt małej ilości czasu związanej z ograniczeniami wizowymi, a na ile po prostu my okazaliśmy się zbyt słabym zespołem aby zdobyć szczyt – trudno powiedzieć. Dobrze, że udało nam się wrócić w komplecie i bez poważniejszych odmrożeń. Mamy nadzieję, że dane nam będzie jeszcze kiedyś zmierzyć się zimą z Noszakiem.