Tak myślałem biorąc bez przekonania paczuszkę ogrzewaczy marki Thermopad, którą przygotowała mi Żona, jako część naszego ekwipunku.
Jeżeli macie żony to wiecie, że czasem dla świętego spokoju warto się zgodzić na DROBNE ustępstwo. A ogrzewacze do ogromnych nie należą – nie zajmują dużo miejsca i ważą tylko 68 gram, dlatego nie stanowiły dużego utrudnienia i za chwilę zapominałem, że je ze sobą zabraliśmy.
Był piękny słoneczny, a wręcz upalny dzień – wymarzona pogoda na zdobycie Kasprowego. Muszę się jednak przyznać, że tego dnia wyszliśmy w góry dopiero około 14.00 czyli dość późno. Generalnie nie lubię wybierać się na górską wycieczkę po południu, bo może to łączyć się z gorszymi warunkami pogodowymi, ale tak nam się ułożyło… Byłem jednak dobrej myśli 😊
Wystartowaliśmy z Kuźnic. W Schronisku Murowaniec zrobiliśmy sobie przerwę na łyk kawy i mały posiłek. Pogoda rozpieszczała. Chwilę posiedzieliśmy i pomału ruszyliśmy dalej, robiąc sobie zdjęcia i przystając co jakiś czas na łyk wody. Dotarliśmy na Kasprowy bez większych trudności. Na szczycie zauważyłem znacznie pogarszającą się pogodę, więc zmusiłem Żonę byśmy szybko zaczęli schodzić ze szczytu. Burzę czuć było w powietrzu…
Po przejściu kilkudziesięciu metrów zielnym szlakiem w stronę Myślenickich Turni zerwał się niesamowicie silny wiatr. Pioruny waliły wokoło, a ja modliłem się by nas nie dosięgły. Wyłączyliśmy telefony. Moja Żona, która stara się schodzić wolno ze względu na chore kolana, tym razem pokonywała kolejne kamienne stopnie niczym górska kozica… byle jak najszybciej zejść z otwartej przestrzeni…
Lało jak z cebra. Woda spływała po nas takimi strumieniami, że ciężko było patrzeć przed siebie. A wokół tylko grzmoty i błyski. Wreszcie dotarliśmy do granicy lasu… tam deszcz był nieco mniejszy.
Przyznaję, że to wyjście było niebezpieczne, a ocena warunków pogodowych wysoce nietrafiona – burza jak się okazało szła od dołu, po zboczu, przez co cały czas przybierała na sile, a my byliśmy pod obstrzałem piorunów.
Będąc już w strefie lasu zmniejszyliśmy tempo. Byliśmy całkowicie przemoczeni. W butach chlupało, a z twarzy spływały strugi wody. Wtedy mojej Żonie zrobiło się strasznie zimno, a ja nie miałem już nic suchego, by jej dać do nałożenia…Mając świadomość, że zostało nam jeszcze około 1,5 h do 2h marszu starałem się znaleźć jakieś rozwiązanie, które zmniejszyłoby dyskomfort odczuwany przez moją Żonę. Wyjąłem wtedy z ociekającego wodą plecaka ogrzewacz Thermopad. Przyznam, że był to strzał w dziesiątkę!
Ogrzewacze marki Thermopad są zapakowane w oddzielne hermetyczne, plastikowe opakowania – dzięki czemu woda spływająca zewsząd nie przemoczyła ich. Aby je uruchomić wystarczy wyjąć z opakowania i umożliwić, by dostało się do nich powietrze – potrząsając nimi.
W ciągu niecałych 20 minut woreczek rozgrzewa się do temperatury 58’C (wartość średnia). Maksymalna temperatura wynosi 68’C. Nasz Thermopad chyba nie osiągnął aż tak wysokiej temperatury, bo złapał mimowolnie trochę deszczu i był wilgotny, ale i tak dawał dużą ulgę zziębniętym rękom. Co ciekawe, ciepło jakie się wytwarza w tym ogrzewaczu to efekt reakcji utleniającego się żelaza – w wyniku czego powstaje wyższa temperatura.
W woreczku są jeszcze sól przyspieszająca reakcję, węgiel pomagający w rozprzestrzenianiu ciepła, wermikulit jako izolator (minerał zwiększający swoją objętość pod wpływem podgrzewania), który zatrzymuje w saszetce powstałe na skutek reakcji ciepło, a wszystko jest zapakowane w saszetkę z polipropylenu, który przepuszcza powietrze do środka, by mogła zajść reakcja chemiczna.
Jeszcze po powrocie na naszą kwaterę saszetka trzymała ciepło przez parę godzin – producenci podają, że do 12 godzin – ja przyznam, że nie sprawdzałem dokładnie… Ale dodatkową zaletą jest także fakt, że Thermopad jest w pełni biodegradowalny.
Od tej przygody do listy potrzebnych rzeczy na szlaku mogę dopisać małą paczuszkę ogrzewaczy, bo nigdy nie wiadomo, kiedy się przydadzą. Nie są one ani ciężkie, ani drogie, dlatego warto mieć je ze sobą na każdej (nawet pozornie łatwej i krótkiej) górskiej wędrówce.
Marcin